Hanna Malewska przytoczyła w swoich Listy staropolskie z okresu Wazów diariusz anonimowego szlachcica z Czchowa w Małopolsce, który z pospolitym ruszeniem pospieszył na odsiecz oblężonym pod Chocimiem. W Wojniczu, dokąd z towarzyszami ze swego powiatu dotarł 27 września 1621 roku, spotkał Żyda Lewka Lewkowicza, arendarza z Lipnicy, który przewoził listy do Lubomirskich w Wiśniczu. Zdaniem tego przypadkowego kuriera w pismach przekazywano informację, że Polacy walczą dzielnie pod Chocimiem i że o pokój „traktują”.
Po trzech dniach, już w większej grupie, znaleźli się po Rzeszowem. Tam odczytano list od króla, by jak najszybciej szli ku Lwowowi, na miejsce zbiórki całego pospolitego ruszenia. A tak w ogóle to są już porządnie spóźnieni. Czchowiacy tłumaczyli się nieprzekonywująco, że ograniczały ich „powodzie srogie”.
Wreszcie 2 października ruszyli spod Rzeszowa i zanocowali milę od miasta we wsi Targoszyna. Wtedy doszły do nich nowiny o Tatarach, będących już pod Stryjem czyli około 180 km od nich. Wojewoda Jan Tęczyński, który dowodził krakowskim pospolitym ruszeniem, wytrąbił artykuły, które szlachcie „zdały się przykre”. Szlachta zarzuciła wojewodzie, że nie konsultował decyzji z kołem szlacheckim. Tęczyński się wściekł, chwycił pałasz i zaczął nim wymachiwać przed nosem pospolitaków. „Ja umiem regimentować ! nie trzeba mnie tego uczyć ! Wiedział Król Jegomość, komu to zlecić !” – wykrzykiwał. No to szlachta zagroziła, że nie ruszy się z miejsca, bo przecież „ich siła”. Potem udało się doprowadzić do negocjacji z dwuosobową delegacją „Panów braci”, co wywołało kolejną awanturę. Doszło do tego, że pospolite ruszenie powiatu sądeckiego miało iść na Lwów nie z resztą województwa krakowskiego, tylko samodzielnie, inną drogą, co nie było zjawiskiem wyjątkowym. Samodzielność szlachty dawała takie efekty. Sprawa się jednak trochę rozmyła, bo szlachta poszła dalej, ale i tak resztę artykułów Tęczyński miał odczytać pod Lwowem. W tym czasie dotarły kolejne nowiny z Chocimia – szturmy są krwawo odpierane, ale wojsko jest „w ciężkim oblężeniu od Turków.”
3 października pod Przeworskiem stanęli na noc, ale spali tylko 2 godziny, bo wojewoda poderwał ich do marszu. Szlachta zaczęła marudzić, że Tęczyński goni ich jak po ogień, że nawet odpocząć nie mogą i w ogóle postępowanie urzędnika jest złośliwe. Usłyszeli, że nie mogę oddawać się wywczasom w nocy, bo odpoczywają, maszerując powoli. Ale tak wojewodę molestowali, że obiecał dłuższy postój, więc pod Przeworskiem spędzili jeszcze jeden dzień. 5 października mieli stanąć w Pawłowym Siole, jezuickiej wsi, tuż pod Jarosławiem. Tam wojewoda wyznaczył im żywność, wiec pospolitacy wysłali zadowoleni przodem pacholików, by wymłócili owies i „stargowali żywność”. Wtedy nadjechali ludzie wojewody, rozpędzili pachołków, nie oszczędzając im kopniaków, i jak złorzeczyła szlachta „owsy nam zabrano”. Znowu tumult szlachecki i narzekania że ich wojewoda znieważył i zawsze na ostatku stawia. Ich, czyli starą szlachtę. Zagniewany kuchmistrz powiatowego pospolitego ruszenia, szlachcic Zmięcki, „pijany będąc”, wyciągnął szablę i wojewodę na pojedynek wyzwał. Tęczyńskiego powstrzymywali inni, bo nie myśląc o żadnym pojedynku, chciał zuchwalca od razu zastrzelić z rusznicy. Nastroje uspokoiła smutna wiadomość o śmierci hetmana Chodkiewicza w Chocimiu.
Trzy dni później stanęli we wsi Kopylnica, tuż pod Mościskami, i stamtąd widzieli ognie wsi palonych przez Tatarów. Szlachta poczuła prawdziwe zagrożenie, nikt się bowiem nie spodziewał, że ordyńcy tak daleko wdarli się w gąb Rzeczypospolitej. W nocy straż schwyciła jakiegoś przypadkowego chłopa, który przemykał się skrajem obozu. Związali go, profilaktycznie dali kilka razy w łeb, aż zaczął krzyczeć po rusku – „pre Boh, pre Boh”. Inni to usłyszeli i pomyśleli, że Tatarzy są już pod obozem, a straż zdobyła jakiegoś „języka”. Zaczęto wsiadać na koń, wszędzie rwetes, bieganina. Tak się potrwożyli, że całą noc nie rozbierali się do snu i czuwali, mając konie osiodłane do jazdy.
Następnego dnia wojewoda wyprawił ochotników pod tatarskie ognie, by rzeczywiście pojmać języka. Zgłosiło się 70 ludzi, ale „poszli nieporządnie, bez wodzów”, niektórzy, gdy zobaczyli jakie trudności stoją przed nimi, w połowie drogi zawrócili, „drudzy dalej doszedłszy, niedośmieli blisko ognia już będąc, i tak z niczym wrócili”. Okazało się później, że niedaleko, we wsi, była grupa Tatarów, która spaliła kilka gospodarstw. Chłopi się dość dzielnie i skutecznie bronili, jeden z nich odbił nawet żonę i dzieci. Ów podjazd szlachecki, gdyby stanął na wysokości zadania, mógłby się bardzo przydać.
10 października znowu czchowianie marudzili na wojewodę, że im tak długo kazał iść w nocy. A że było ciemno, nie było widać „gdzie koniem stąpić”. Pilnowali się już strażami, z rusznicami i arkebuzami w dłoniach, z wozami po bokach dla obrony. Tatarzy byli zapewne niedaleko, bo widzieli wielkie ognie na horyzoncie. 12 października nasi bohaterowie dojechali do Janowa, spalonego rok wcześniej przez ordyńców; dopiero kilka domów odbudowano. Gdy wjeżdżali, dowiedzieli się, że tuż przed nimi z miasteczka, wyjechał sam król Zygmunt III Waza, prowadząc ze sobą 1200 żołnierzy. Z jednej strony ucieszyli się, że majestat jest blisko, z drugiej zaś zasmucili, bo mieścina została ogołocona z resztek żywności. Tam też dowiedzieli się, że Turcy podpisali Traktaty pod Chocimiem. Po śmierci Chodkiewicza wróg dwukrotnie szturmował, „ale pojąwszy wielką szkodę w swych ludziach odwrót uczynić musiał”. Podobno od języków Turcy dowiedzieli się że król Zygmunt III z wielką potęgą idzie na pomoc, a wszyscy uzbrojeni i najedzeni. A oni sami „głodem znędzeni byli”, konie im padały, a w szturmach haniebnie dużo im janczarów zginęło.
Pięć dni później odbył się popis końcowy i szlachta miała odjechać do domu. Czchowianie mieli konno, w zbrojach, z kopiami, czyli w całej krasie, stanąć w szyku z innymi powiatami przed wojewodą krakowskim, pokłonić się i pożegnać. Wtedy się zaczęło. Szlachta z powiatu naszego anonimowego autora powiedziała, że nie będzie stawać na koniach przed Tęczyńskim, o żadnych pokłonach i podziękowaniach nie ma mowy, bo i nie ma za co. Popisali się pieszo i w nieładzie, co było wielkim despektem. Powiedzieli, że pan wojewoda krakowski ich dość sponiewierał i niech się sam pożegna. Bardzo urażony wojewoda ze łzami w oczach skarżył się wszystkim wokół, że go nie słuchali, nie szanowali, na pojedynek wyzwali. Po prosty miał ich dość, to było ponad jego siły. Od dłuższego czasu obmyślał też sposób jak subtelnie i kulturalnie podziękować pospolitakom. W rewanżu nie przyjął od starosty regestrów, czyli spisu szlachty przybyłej na wyprawę pospolitego ruszenia. Nieprzyjęcie oznaczało, że szlachty na popisie nie było, co z kolei groziło infamią i konfiskatą mienia. Zabronił też pokazywania regestru królowi. Według prawa szlachty człuchowskiej nie było, bo nikt nie stawił się na wyprawę. Chyba jednak afera rozeszła się po kościach, bo szlachta mimo wszystko zadowolona rozjechała się do domów.
Nasz autor 27 października dotarł z wozem do domu w Gnojniku „z bożej łaski w dobrym zdrowiu”. Zadowolony był, bo nie stracił konia, wozu z wołami i całego dobytku. Skończył relację słowami: „Niech będzie chwała Panu. Amen.”
Na podstawie Michał Górzyński "Rycerzy staropolskich wojenne przypadki".